Cel: dowiesz się, jakie elementy diety najczęściej sabotują Twój progres i zobaczysz, co trzeba trochę bardziej świadomie przearanżować. To nie tak, że te produkty są same w sobie moralnie złe, ale gdy są nieświadomie poustawiane - u 99% osób będą przeszkadzać, zamiast pomagać.
Anty-cel: na pewno nie jest moim celem zakazywanie Ci tych lub innych produktów. Czytając ten artykuł, możesz mieć reakcję "to co, nic nie mogę, nic nie wolno", ale ta reakcja jest bardzo zero-jedynkowym impulsem, na który nie musisz się skazywać. Przeczytaj, przemyśl, dopiero wtedy reaguj. Te produkty nie muszą sabotować Twojego postępu, jeżeli z nieświadomej konsumpcji, zmienisz je na zaplanowany element diety. Chociaż czasami może być tak, że lepiej będzie je po prostu wypieprzyć na jakiś czas. Zresztą, sami zobaczycie.
Spis treści
Jak myślimy vs. Jak jest
Weźmy przykładowy case, w którym celem będzie trwała redukcja tkanki tłuszczowej. Najczęściej trzeba rzucić światło i urealnić kilka rzeczy jeszcze zanim weźmiemy się za praktykę. Do utraty 1 kilograma tkanki tłuszczowej, organizm potrzebuje przepalić około 7000 (w niektórych źródłach 7700) kcal.
Załóżmy dobrodusznie, że nasz bohater lub bohaterka, rzeczywiście liczy i kontroluje podaż kcal z diety codziennie (również w weekendy) i jej dieta wynosi 2000 kcal (+/- 100 kcal). Załóżmy również dobrodusznie, że wykręca 10 tysięcy kroków każdego dnia (naprawdę każdego dnia) i dorzuci solidny trening z 3-4 razy w tygodniu. Jeżeli ma PPM takie jak brutalnie uśredniony statystyczny człowiek, czyli w rejonach ~1500 kcal to przy dobrych wiatrach wykręci w ten sposób jakieś 2500-2600 kcal całkowitego spalania, po uwzględnieniu PAL wynikającego z kroków i odrobiny dodatkowo przepalonych kcal na treningach.
Czyli paląc jakieś 2500 kcal i jedząc 2000 kcal, osiągnie około 500 - 600 kcal deficytu w ciągu dnia, co notabene jest bardzo dobrą, bezpieczną wartością dla większości z nas - większy deficyt wiąże się zazwyczaj z większym głodem i zmęczeniem, co trudno będzie utrzymać na dłuższą metę. A dłuższa meta to słowo klucz, bo jeśli 1 kg tłuszczu to 7000 kcal, to:
1 dzień = 500 kcal deficytu
7 dni = 3500 kcal deficytu (0.5 kg tkanki tłuszczowej)
14 dni = 7000 kcal deficytu (1 kg tkanki tłuszczowej)
1 miesiąc = 14 000 kcal deficytu (2 kg tkanki tłuszczowej)
3 miesiące = 42 000 kcal deficytu (6 kg tkanki tłuszczowej)
Oczywiście na utratę całkowitej masy ciała będzie składać się nie tylko tkanka tłuszczowa - najprawdopodobniej spadnie więcej kilogramów, głównie ze względu na wodę, niemniej realia się nie zmieniają = to, co dzieje się tego jednego, statystycznego dnia (500 kcal deficytu) odpowiada za generowanie ogromnych deficytów w skali tygodni i miesięcy. Jeśli z tego jednego, statystycznego dnia, zmniejszysz deficyt o głupie 200 kcal, to spowolnisz odchudzanie praktycznie o połowę. Ieee tam, co to jest te 200 kcal... Właśnie to. I zaraz sam(a) zobaczysz, jak łatwo te "głupie 200 kcal" myknąć sobie codziennie i jak te "głupie 200 kcal" będzie Cię całymi latami skutecznie trzymać z daleka od wymarzonej sylwetki.
Mówiąc inaczej, przez te "głupie 200 kcal" żeby zgubić 6 kg rzeczywistego tłuszczu, potrzebował(a)byś wtedy nie 3, a prawie 6 miesięcy. I to dalej zakładając, że po drodze nie pykniesz jakichś wypadów na miasto lub innych dietetycznych skoków w bok, z których każdy oznaczałby dostarczenie dodatkowych np. 1500 kcal. Bo jeśli tak, to z tych 6 miesięcy zrobi się równie dobrze 16.
Czekaj, czekaj, bo to nie koniec - bo my tu optymistycznie zakładamy, że przez cały ten czas nie spadnie aktywność fizyczna, czyli faktycznie będziesz spalać 2500 kcal każdego dnia. Bo jeśli oprócz zmniejszenia deficytu w statystycznym dniu o prawie połowę oraz skoków w bok na weekend - co już, jak sami widzicie, obiektywnie z redukcji robi science-fiction - dojdą jeszcze do tego zaniki w aktywności, to trwałe zredukowanie tłuszczu nie brzmi już nawet jak science-fiction tylko pomysł na ósmą część Harrego Pottera.
Masakra, nie? Jest sposób na to, by nie musieć się tym w ogóle przejmować i praktycznie olać to całkowicie i mieć mega sylwetkę: jeść w miarę zdrowe rzeczy i spędzać na treningu i aktywności fizycznej jakieś 6-8-10 godzin dziennie, codziennie, żeby wykręcić absurdalnie wysokie spalanie, na przykład coś rzędu 5000 kcal dziennie. Czyli w praktyce zmienić pracę, np. na trenera personalnego.
Nie wchodzi w grę? No właśnie. Dlatego pracujemy na tym, co mamy.
Dygresje
(1) Poziom życia niesamowicie się podniósł, jednak każdy kij ma dwa końce. Dzisiaj, gdy nasza aktywność zmieniła się z uciekania przed tygrysami, przez pracę na roli, po harówę w fabrykach... na pracę siedzącą - żyjemy w rzeczywistości, w której jednocześnie: bardzo trudno mieć wysoką aktywność i bardzo łatwo mieć wysoko-energetyczne jedzenie. To jest recepta na problemy metaboliczne i na otyłość, jeśli pozostawimy to samopas. I to jest powód, dla którego większość z nas powinna się pilnować i jak najszybciej zacząć respektować swoje wzorce odżywiania, zamiast wmawiać sobie ćwierć-prawdy o jakiejś motywacji, intuicyjnym odżywianiu albo innym powrocie do diety ludzi pierwotnych.
(2) Przestańmy stereotypowo i odruchowo reagować świętym oburzeniem i zdziwieniem, gdy ktoś mówi, że robi dwa razy dziennie cardio po godzinę. Bo w tym świętym oburzeniu, możemy nie mieć pojęcia, że taki ktoś spędza 10 godzin w pracy siedzącej, a jego lub jej jedyna i realna szansa na jakiekolwiek wyrównanie tego, to właśnie siłownia i 2 godziny cardio w domu - tak, codziennie. Bo jeżeli nie spędzasz w intensywnym ruchu 10, czy 12 godzin dziennie, codziennie, to te 2 godziny cardio to nie jest ani dużo, ani hardcore, ani tym bardziej powód do stygmatyzowania i pytania, god damn it, "czy to jest zdrowe Dawid tak się zajeżdżać". Jeżeli dzisiaj masz dramatycznie siedzący tryb życia, to oczywiście nie wskakuj z dnia na dzień na 2h cardio + siłownię, bo nawet tyle na start to może być za dużo - to da się zrobić z głową i dokładnie tego uczę na Projekcie Redukcja (zapraszam tutaj).
Zupki chińskie
Ten produkt wrzucam w zasadzie bardziej jako mem - chyba, że bazujesz na tym przy niskiej aktywności, to jest to tragi-mem. Nie dość, że białka jest tam tyle, co kot napłakał, to jeszcze potrafi niesamowicie wprowadzić w błąd w oznaczeniu.
» Na czym polega troll:
Cała paczka zupki chińskiej, szczególnie takiej oryginalnej z chińskimi znakami, czyli ze starożytnego klasztoru Radom-shin w mazowieckim kantonie , to raptem jakieś 70 g. Zaglądasz na tył etykiety i co widzisz? Że w 100 gramach jest tylko 70 kcal. Pierwsza myśl? No kurde, mega opcja, cała 70-gramowa paczka ma tylko jakieś 55 kcal. A tu cud nad Radomiem, bo z 55 kcal robi się nagle jakieś x7 więcej kcal. Jak? Ano prefabrykowany posiłek liczy się odwrotnie i część producentów robi to chyba cynicznie: jego kaloryczność w 100 gramach jest najczęściej obliczona dla FINALNEGO produktu, czyli po zalaniu jakimiś 400 gramami wody. Więc jeśli chcesz wiedzieć, ile przywalasz z CAŁEGO FINALNEGO PRODUKTU, to dokładnie taką FINALNĄ porcję - 400 g (lub raczej 470 g, bo woda + instant z paczki) obliczasz z podanych 70 kcal w 100 g. I cyk, z palcem w... chińskim murze... przywalasz spokojnie 350-400 kcal, praktycznie bez białka i najczęściej z potężną ilością sodu. I możesz już gadać po chińsku i strzelać kulami ognia. Z rąk.
Pieczywo
Wszystko fajnie, tylko jest zasadnicza różnica w tym jak wygląda "ukroję sobie kromkę". Kromka może mieć 1-2 cm i ważyć jakieś 22-30 g. Może też być pajdą, która wytrzyma nalot Niemców w 39'. I może być wszystkim pomiędzy. Jeśli podejdziesz do tematu normalnie (czyli uczciwie) i będziesz za każdym razem kroić cienkie kromki max. po 2 cm, to 3 takie kromki mogą dać około 90-100 gramów i jakieś 230 kcal - a nie x2 grubsze pajdawany i 500 kcal z samego tylko chleba. A jeszcze pyknij masło, ser, mięso i oczywiście milion majonezu żeby Polska była Polską - i jak przywalisz 1200 kcal na start dnia, to na dzień dobry redukcja mówi do widzenia. I jest pozamiatane posmarowane.
Orzechy
Średnia garść orzechów (bo o tym jak duża potrafi być "garść" nawiązuje również wcześniejsza metafora z pieczywem przeciwpancernym) - tu się trzymaj - ma co najmniej 300-350 kcal. Jedna. Jedna garść. Załóżmy optymistycznie, że sobie tak z nudy pykniesz pół garści (choć nie znam kogoś, kto wybrałby pół garści, zamiast co najmniej jednej) - to pół garści to wciąż jakieś 150-180 kcal. Pamiętasz wspomniane na początku artykułu "głupie 200 kcal"? Jeżeli nie uwzględnisz nawet mikro-porcji tych jakże zdrowych i bogatych w omega-3 orzechów w statystycznym dniu, a chcesz skutecznie schudnąć - to cześć jak czapka.
Chcesz przywiewiórzyć orzecha? Bardzo proszę - ale świadomie wlicz i uwzględnij to w podaży kcal.
Zdrowa czekolada
To, że coś jest zdrowe vs. to, że coś ma dużo kcal - to są dwie równie ważne rzeczy. 1 kostka czekolady (tak, ta mała jedna kostka) - może mieć i 50 kcal. Dwie kostki zagryzione do relaks-kawki na nieświadomce w ciągu dnia - i w naszym przykładzie masz już redukcję deficytu z 500 kcal do 400 kcal, czyli 20% dłużej / wolniej cały proces, przy całej Twojej włożonej w to pracy. Nie wiem, czy czekolada faktycznie tak bardzo podbije Ci wtedy humor.
I ponownie - jak chcesz ją mieć, to by all means. Ale wlicz to. I mówimy tu tylko o 1-2 kostkach.
Niewinne plasterki sera
Jeden plaster sera ma około 15 g. Skąd to wiem? Wziąłem dokładnie ten ser, który jem - i wrzuciłem plaster na wagę. That's it. Następnie zrobiłem równie skomplikowaną rzecz - sprawdziłem, że ten ser, który jem, ma na etykiecie informację, że w 100 gramach zawiera 350 kcal. Czyli 1 taki plasterek ma nieco ponad 50 kcal.
Jeśli wlatuje do zaplanowanego posiłku to bardzo proszę. Ale jeśli zrobię to, co robi wielu "keto przebudzonych" i sobie podchodzę do lodówki i chlasnę 2-3 plasterki w tak zwanym międzyczasie, to tu mam kolejne 100-150 kcal smacznej wymówki, że "jadłem mniej, ruszałem się więcej i nie schudłem, to pewnie spisek".
Kabanos - przecież jest keto
Może być keto. Może być nawet "swojej roboty". I może zawierać nawet 500 kcal w 100 gramach. Jak mawiają górale nad Bałtykiem, ilu ludzi, tyle kabanosów, dlatego nie wierz mi na słowo - weź wagę, wrzuć jednego kabana, sprawdź na etykiecie ile jest kcal - i przelicz.
A następnie przeanalizuj: czy lubisz sobie wtrąchnąć na przystawkę, przekąskę, z nudów, w trasie, cokolwiek. I czy przypadkiem nie jest tak, że masz dietę, która jest kcal ułożona - ale oprócz tej ułożonej kalorycznie diety, zarzucasz co któryś dzień taką lufę, która Ci to wszystko rozpieprza bardziej, niż prognozy NBP w decyzjach inwestycyjnych.
Tylko jedno jabłko
Średnia waga - 150 g. Średnia podaż energii - 100-120 kcal. Średnio jak często wliczamy jabłko zjedzone w pędzie do podaży kcal? No... średnio właśnie.
Jajko - ale jak tak bez majonezu?
Jajko samo w sobie - super sprawa, serio. Masz tam jakieś 80 kcal i 8 g białka, całkiem niezłą zawartość mikroskładników i wysokie właściwości sycące. Tylko teraz dodaj do niego jakiś patriotyczny majonez.
» Weź kiedyś spróbuj zrobić tak: wyciągnij wagę kuchenną i zważ ile realnie, zazwyczaj, kiedy sobie tak "a, na oko" - dodajesz tam tego majonezu. Słowem, sprawdź ile promili krwi krąży w Twoim majonezie.
Zazwyczaj w tym miejscu jest wielkie zdziwienie, bo mało który entuzjasta majonezu, używa go TYLKO w rejonach 15 gramów, które mają AŻ jakieś 100 kcal. Zazwyczaj leci tego majonezu coś pod 30 g, czyli jakieś 200 kcal. I tak właśnie z "ale jajka są takie super zdrowe keto" - robi się kaloryczna atomówka. Nie tyle dlatego, że majonez jest zły sam w sobie, ale dlatego, że 99% ludzi, którzy tego nigdy nie policzyli, myśli, że przesmarowanie chleba majonezem albo myknięcie go na jajko albo innego kabanosa - na pewno nie może mieć dużo gramów i tym samym dużo kalorii. Że majonez to bardziej taka przyprawa, bo przecież nie jedzą go na słoiki.
Chcesz mieć majonez? Spoko. Ale policz i wlicz. I ewentualnie zmień na wersję light, która może mieć nawet 30-40% mniej kcal (które wciąż należy świadomie włączyć do zaplanowanych posiłków).
» Jak chcesz być jeszcze bardziej pro, zmień również inne sosy i ketchupy, jeśli używasz, na wersje light lub zero. Mniej smaczne? Tak, zwykle tak. Ale zamiast całkowicie rezygnować, jest dobra wiadomość, możesz mieć mniej smaczne sosy i z powodzeniem kształtować sylwetkę. Zawierają słodziki? Tak, zawierają. Ale jeśli siedzisz dzisiaj na bombie metabolicznej w postaci cukrzycy, insulinooporności i otyłości, to naprawdę masz dużo większe zmartwienia niż to, że naukowcy podają absurdalnie zawyżone wartości słodzików dla szczurów laboratoryjnych i wywołują u nich w ten sposób problemy zdrowotne.
Masło orzechowe - tylko jedna łyżeczka
No będę nudny. Powiem tylko tyle, że masło orzechowe to tajna broń kulturystów na masie, gdy mają już problem żeby dojeść odpowiednio dużo kalorii - oraz moich klientów, którzy wychodzą z mocnej niedowagi.
Nie daj sobie wmówić, że jak masło jest keto albo jest zdrowe albo na słodzikach, a nie na cukrze - to możesz je bezkarnie walić łyżkami, bo nie ma czegoś takiego. Zwłaszcza, jeśli masz bagaż nawyków obesogennych (pro-otyłościowych) i problemy metaboliczne. Twoje ciało średnio obchodzi to jak bardzo bio jest masło orzechowe, jeśli przeładowujesz nim swoją niealkoholowo stłuszczoną wątrobę, o której nawet nie wiesz, bo kto by to sobie badał, prawda? Dostaniesz mandat jeśli przejedziesz obok fotoradaru 80 km/h w mieście, niezależnie od tego, czy będziesz śmigał dopakowanym mercem, czy multiplą.
Wybieraj zdrowsze warianty, jak najbardziej.
Ale jak najbardziej sprawdź, przelicz, wlicz.
Batony białkowe - sportowa etykieta jak tarcza
Batony proteinowe, sportowe, białkowe - są memami, które grają w swojej własnej mem-lidze. Nie to, żebym miał z nimi szczególny problem, gdy stanowią 'mniejsze zło' gdzieś w biegu, na trasie na lotnisku, gdy inne opcje się wyczerpały i rzecz jasna po przeskanowaniu ich do aplikacji kalorycznej lub innej formie świadomego uwzględnienia w podaży kcal - ale mam zdecydowany problem ze zjawiskiem, w którym proponowana narracja brzmi, że jeśli coś ma w nazwie "sport" albo "protein" albo "less fat" albo "bez cukru" albo jakąś sztangę, czy inną sportsmenkę na etykiecie - to można to równie bezkarnie ładować.
Batony proteinowe - oprócz sporego wsadu kcal, bo czasami mówimy nawet o rozpiętościach rzędu 200-400 kcal w porcji - mają jeszcze co najmniej dwa problemy:
- Najczęściej bazują na maltitolu i/lub inulinie, co potrafi dać potężne wzdęcia i biegunki.
- Potrafią być cholernie smaczne i rozkręcić zachcianki.
W tym wypadku powiedziałbym również, że wystarczy je wliczyć kcal i będzie git, ale najczęściej lepiej po prostu dać sobie z nimi spokój, bo nie nasycisz się nimi, przywalisz sporo kcal, będziesz mieć ochotę na kolejnego, a Twoje jelita mogą mocno zaprotestować. Prościej, zdrowiej i realniej będzie, gdy batony proteinowe potraktujesz dokładnie tak, jak ich "nieproteinowe", klasyczne odpowiedniki. I btw, te klasyki na strasznym cukrze, mogą w tym wypadku zachęcić Cię do tego, by je wliczyć kalorycznie, bo nie dają złudzenia, że są 'zdrowe = hulaj dusza'; zachęcić do tego, by traktować je BARDZO sporadycznie; a i przy okazji mniejsza szansa, że przez Twoje jelita przejdzie aleja tornad jak w maju w Oklahomie 2013'.
Swojskie nie tuczy i nie dyskutuj ze mną
Swojskie nie musi tuczyć, jeśli nie przywalisz nadwyżki kalorycznej. Ale to nie jest tak, że swojskie = zero kcal. Albo, że swojskie = wolne od praw fizyki. Ba, często swojskie może tuczyć jeszcze bardziej, dlatego że... nie jest policzone.
Rozumiem cały sentyment związany z "własnej roboty" lifestylem, którego sam jestem dużym entuzjastą i absolutnie nie chcę zakazywać, czy zniechęcać - ale raczej zachęcić do tego, by do tej warstwy sentymentalnej zwyczajnie DODAĆ aż i tylko to, by zważyć i policzyć składniki, aby zarówno Wasza ciężka praca nad sylwetką i Wasza ciężka praca nad domowej roboty dobrociami, zwyczajnie nie szła na marne.
Robisz wędliny - zważ je przed obróbką, przelicz kcal (znajdziesz bez problemu w internetach co ile ma kcal w surowej wersji), poporcjuj, zapisz. Cała filozofia. Robisz ciasta - to samo, ogarnij kaloryczność składników. Nalewki - to samo. U niektórych ludzi i do pewnego etapu, nie trzeba w ogóle eliminować tego, co lubicie jeść i pić. Wystarczy aż i tylko ogarnąć to ilościowo. Wyliczenie kalorii ułatwia, a nie utrudnia, właśnie z tego powodu.
Smacznej kawusi (z mlekiem)
Na konsultacjach często pada zdanie "Już nawet przestałem/-am słodzić kawę i teraz piję tylko z mleczkiem lub śmietanką". Policzmy to, serio.
Bo jeśli pijesz 1 kawę to dodajesz tam... ile? 5 g, 10, 15 g mleka? Więcej? Mniej?
Jeśli pijesz 3 kawy to każdą z mlekiem? Więcej? Mniej?
Jakie mleko lub śmietankę pijesz? 0.2%? 18%? Roślinne?
Bez policzenia tego, wiemy okrągłe zero na temat tego, czy i jak bardzo istotne są te kawki z mleczkiem dla Twojego zdrowia i sylwetki. Przy dobrych wiatrach, jeśli tylko ciurniesz jakimś czystym mlekiem roślinnym, to przywalisz z tego może 30-50 kcal. Zazwyczaj tyle ujdzie z niepoliczonych kcal (pod warunkiem, że to jedyne niedoszacunki w Twojej diecie). Przy gorszych wiatrach, z 4 kaw na śmietance możesz łupnąć i 200-300 kcal.
Nikt nie zakazuje Ci kawki z mleczkiem. Ale szanuj swój czas i pracę, sprawdź: jakiego mleka używasz, ile go dolewasz, ile takich 'drynków' pijesz dziennie i jak to się przelicza na dodatkowe kcal w ciągu dnia.
Alkohol? Oj tam
No to lecimy z tym oj tam.
Po pierwsze:
- średnia lampka wina wytrawnego to jakieś 150 kcal
- średnia porcja whisky bez żadnych dodatków to jakieś 230-300 kcal
- jedno piwko to średnio 250 kcal
Po drugie: alkohol uzbraja w mózgu kaskadę sygnalizacyjną, która u większości osób wyzwala apetyt, dlatego czasami alkohol oznacza nie tylko kalorie z alkoholu, ale również z ekstra-jedzenia, które wlatuje w tle do alko.
Po trzecie: alkohol męczy organizm. Dzień po wypiciu możesz mieć zaniżone całkowite spalanie kcal.
Po czwarte: alkohol zaburza gospodarkę wodno-elektrolitową w organizmie. Możesz, nawet przy przypilnowaniu kcal z jedzenia i spalania, złapać w kolejnych dniach lekkiego rollercoastera z retencją wody i wrażeniem, że redukcja się zatrzymała.
Po piąte: alkohol robi dziwne rzeczy na poziomie molekularnym. Pomijając możliwy negatywny wpływ na tkankę mięśniową, alkohol zmienia metabolizm wątroby i tkanki tłuszczowej w bardzo pokręcony, dziwny sposób: zwiększa wyrzut tłuszczu z podskórnej tkanki tłuszczowej (niby dobre, nie?), ale migruje go do wątroby (niedobre) oraz do tkanki trzewnej (bardzo niedobre) i dodatkowo, może upośledzać wyrzut tłuszczu z tkanki tłuszczowej w odpowiedzi na sygnalizację beta-adrenergiczną (np. pod wpływem treningu), tworząc receptę na mniej lub bardziej mityczny "tłuszcz oporny". Dodatkowo, alko może upośledzać tkankę tłuszczową na działanie insuliny i robić młyn w gospodarce glukozowo-insulinowej. W wątki zdrowotne nie chcę tu wchodzić, bo o tym zostało już napisane i powiedziane sporo, łącznie z upośledzaniem mechanizmu skurczu-rozkurczu naczyń krwionośnych, natomiast kiedyś zrobię bardziej zaawansowany artykuł, gdzie będziemy wchodzić w upośledzanie szlaku cAMP-HSL i receptorów beta-adrenergicznych w tkance tłuszczowej, bo to mało poruszany wątek.
Ale jeśli chcesz brutalnego streszczenia, to brzmi ono tak: jeśli chcesz się porządnie dociąć, wypieprz na ten czas alkohol i skup się na robocie i prawdziwej regeneracji.
Podsumowanie
Będą dwa. Pierwsze - chciałem dać Tobie checklistę, żeby dosłownie i dokładnie prześwietlić swoje wzorce żywieniowe.
Po drugie - chciałem pokazać Tobie w jaki sposób możesz prześwietlić każdą inną rzecz. Nie pytaj mnie "Dawid, a co z cukierkiem", "Dawid, a co z rogalikiem", "Dawid, a czy ksylitol też ma kalorie". Sprawdź. Wiesz już jak to robić.
Dobra, będzie też trzecie.
Pracujemy na tym, co mamy. Ale żeby pracować na tym, co mamy - musimy w ogóle zmierzyć co mamy, god damn it. Urealnij swoje spalanie, urealnij swoje nawyki żywieniowe, a natychmiast wyciągniesz potrzebne wnioski.
p.s. odpaliłem sekcję 'komentowania' pod tym wpisem - jest ona dostępna podczas przeglądania bloga na komputerze.
___
Zdrówka.
A teraz czas na Twój ruch
Jeżeli potrzebujesz pomocy w ogarnięciu tego, to mam dla Ciebie kilka dróg. Na pewno wybierzesz coś dla siebie:
» Pracuj samodzielnie pod moim wsparciem - projekt Redukcja, który trwa 4 miesiące i po którym wyjdziesz z umiejętnościami, podstawami, wiedzą, efektami - to jest absolutna baza do dalszego działania. Kliknij TUTAJ.
» Możesz też odwiedzić naszą poradnię - mamy tam wykwalifikowany team dietetyków, współpracujemy też z super lekarzami. Robimy bardzo dogłębną analizę Twojego zdrowia, nawyków, sytuacji. Następnie tworzymy spersonalizowany program żywieniowy, który podpinamy pod nowoczesną, dedykowaną aplikację dietetyczną, do której przydzielamy Ci dostęp. I na to wszystko, dodatkowo dajemy Ci stały kontakt z naszym dietetykiem. Kliknij TUTAJ.
» Jeżeli masz opanowane podstawy, możesz też pracować ze mną indywidualnie. Zaczynamy od osobistego spotkania 1:1 video online, a potem pracujemy głównie na raportach i mailach. Ta forma współpracy jest świetna dla osób, które mają już podstawy żywieniowe i treningowe, są zdyscyplinowane i chcą wejść na wyższy lvl. Kliknij TUTAJ.
» Jeśli się na razie czaisz i czekasz na bliżej nieokreślony moment, w którym wszystko ruszy (spoiler alert: taki moment nie istnieje, taki moment trzeba wytworzyć) - możesz też po prostu zerknąć na inne artykuły na blogu, nagrywam też filmy na youtube i prowadzę sociale. Generalnie jest tego sporo.